Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Z wokandy. Ruszył proces właścicielki hodowli, w której znaleziono martwe psy (zdjęcia)

eb
Tak wyglądały zwierzęta odebrane z hodowli pod Sokółką
Tak wyglądały zwierzęta odebrane z hodowli pod Sokółką Vita Canis
W czerwcu minionego roku nasz powiat obiegła makabryczna wiadomość. W hodowli psów pod Sokółką odkryto martwe zwierzęta i inne bardzo zaniedbane psy. Właścicielkę postawiono w stan oskarżenia. Właśnie odbyła się pierwsza rozprawa

Bardzo żałuję, że wcześniej nie zadałyśmy sobie trudu, aby odszukać adres tej hodowli - mówił jeden ze świadków.

Przed Sądem Rejonowym w Sokółce właśnie zaczął się proces Justyny P., właścicielki hodowli psów z Igrył, o której bardzo głośno było latem. A to za sprawą odkryć, jakich tam dokonały inspektorki z Fundacji Vita Canis, działającej przy sokólskim schronisku dla zwierząt. Dwa truchła suk, z czego jedno w zaawansowanej fazie rozkładu, bardzo zaniedbane, zagłodzone psy i szczenię z odciętą łapką, to znajdowało się w kojcach na posesji Justyny P.

Oskarżona nie pojawiła się w sądzie

Kobieta jeszcze nim rozpoczęło się śledztwo, przyznała się do winy. Kilka miesięcy później postawiono ją w akt oskarżenia. Zarzucono jej między innymi znęcanie się nad zwierzętami, działając ze szczególnym okrucieństwem. W tym czasie swoje wyjaśnienia składała tylko raz.

Na sali rozpraw nie zjawiła się. Nie było też jej pełnomocnika. Orzekająca uznała jednak, że mimo to rozpocznie przewód sądowy. Odczytała jej jedyne wyjaśnienia.

Tu przeczytasz więcej o tej sprawie i zobaczysz zdjęcia

Wynikało z nich, że po śmierci ojca, oskarżona musiała zająć się jego stadniną. W międzyczasie doszło do dwóch wypadków jej syna. Najpierw w trakcie prac rolniczych stracił rękę, potem, tuż przed makabrycznymi odkryciami zdarzył się kolejny wypadek. Młodemu chłopakowi spadły na nogi ponad dwutonowe pługi. Z domu wyprowadził się też mąż. - Wszystkie obowiązki spadły na mnie. Ale psy były karmione - odczytywano jej słowa.

Tłumaczyła też padnięcie dwóch suk. Pierwsza miała paść ze starości. Nie została zutylizowana, bo była ulubionym psem męża. I to on miał się nią zająć. Druga chorowała, po ugryzieniu przez kleszcza. Miała paść w nocy, tuż przed interwencją.

- Nie miała czasu jej uprzątnąć, bo rano była z synem u lekarza. Po naszym powrocie, tuż przed południem, zastaliśmy już weterynarza i inspektorki z Fundacji - tłumaczyła się kobieta.

Dodała też na koniec, że żałuje tego co się stało, ale wyjaśniła jak do tego wszystkiego doszło.

Inspektorki Fundacji stanęły przed sądem jako oskarżycielki posiłkowe. O hodowli słyszały dawno. Chciały sprawdzić stan zwierząt w niej hodowanych, ale nie mogły ustalić jej adresu. Aż wreszcie, w czerwcu tego roku, ktoś im podpowiedział gdzie szukać. Natychmiast udały się na miejsce.

Makabryczne odkrycie w hodowli

Bramka na posesję była otwarta, więc weszły. Myślały, że gdzieś są gospodarze, tym bardziej, że auto stało przed domem. Mimo pukania do drzwi i szukania właścicieli, nikogo nie zastały. Ale przypadkiem odkryły psy w potwornie brudnych kojcach. Zachudzone zwierzęta i to, co najbardziej bulwersuje, dwa padłe psy.

Jedna z nieżyjących suk leżała w kojcu, w którym były też dwa szczeniaki. Próbowały jeszcze budzić swoją matkę. Jedno ze szczeniąt miało odgryzioną, bądź odciętą łapkę. Nie ustalono w toku postępowania co się z nią stało.

Pewne jest jedno. Zaniedbana rana, zaklejona odchodami i piachem śmierdziała już zgorzelem. Wdało się zakażenie. Inspektorki widząc to wszystko, wezwały policję.

Potem zjawił się też weterynarz z Powiatowego Inspektoratu Weterynarii w Sokółce. Zarządzono o odebraniu żyjących psów. Truchła trafiły na sekcję. Wynikało z niej, że suka wcale nie padła z powodu powikłań po ugryzieniu kleszcza, a ze skrajnego wycieńczenia.

Załatawiały się samym styropianem**

- W schronisku, gdy już zabraliśmy się za próby umycia zwierząt, musieliśmy odróżnić gdzie są pyszczki, a gdzie pupki szczeniaków. Tak bardzo miały pokudłaczoną sierść. Ich łapki dosłownie miały pozlepiane paluszki, które trzeba było rozdzielać - zeznawała jedna z przedstawicielek Fundacji.

Zwierzęta przez pierwsze dni załatwiały się wyłącznie styropianem. Ten zresztą porozrzucany był w ich kojcach, ale inspektorkom widząc go nie przyszło nawet na myśl, że czworonogi mogły się nim żywić. Zresztą, bardzo łapczywie rzucały się na jedzenie, co również wskazuje na to, że nie mogły być codziennie karmione, jak wyjaśniała oskarżona.

Miały zapalenia skóry, oczu, uszu, świerzb. Co prawda nie miały obrażeń po bicu, ale jeden z krwiaków padłej suki, wzbudził wątpliwości wykonującej sekcję. Jej zdaniem, musiał on powstać z udziałem osób trzecich. Np. na skutek kopnięcia.

Weterynarz, który był wtedy na miejscu, przed sądem powiedział, że zwierzęta były w tragicznym stanie. I, że miały zmiany psychiczne. I na pewno bardzo cierpiały.

Na sali rozpraw pojawiło się jeszcze dwóch weterynarzy. Ten, który wykonywał sekcję oraz ten, który badał zwierzęta tuż po przewiezieniu ich do schroniska. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że widzieli wiele, ale tak zaniedbanych zwierząt jeszcze nie.

- To były kości pokryte skórą - mówił weterynarz z PIW.

Wszyscy też zgodnie przyznali, że zwierzęta musiały być głodzone od tygodni, a nawet od miesięcy. Tyle, że Dawid P., syn oskarżonej przed sądem zarzekał się, że zwierzęta były karmione i pojone kilka razy dziennie.

Młody człowiek wiele do sprawy nie wniósł. Jak stwierdził, hodowla należała do rodziców, nie do niego, więc na większość zadanych mu pytań padała jedna odpowiedź „nie wiem”. Tłumaczył stan psów tak, jak jego mama w wyjaśnieniach. Kumulacja obowiązków, jego wypadki doprowadziły do tego, że psy nie miały należytej opieki. Nie wiedział po co były hodowane, w każdym razie stwierdził, że nikt ich nie sprzedawał. A na pytanie pełnomocniczki oskarżycieli posiłkowych, po co więc hodowlę założono, parsknął nonszlancko, że... z nudów.

Na sali rozpraw pojawił się też mąż oskarżonej, który jest teoretycznie właścicielem hodowli. Ale skorzystał z prawa do odmowy zeznań. Nie został przesłuchany.

Jego syn podkreślił też, że zwierzęta były pod opieką jednego z sokólskich weterynarzy. Zostanie on przesłuchany w charakterze świadka na kolejnej rozprawie.

Czworonogi trafiły do adopcji

Wszystkie psy, które zostały odebrane podczas czerwcowej interwencji, zostały odratowane. Mimo że jedna z suk była w tragicznym stanie (nie mogła nawet ustać na nogach), również przeżyła.

- Przekazaliśmy je do adopcji. Wszystkie trafiły do wspaniałych domów, do takich, na jakie zasłużyły. Są szczęśliwe - mówiła przed sądem Wioletta C., jedna z członkiń fundacji.

Gmina chciała odebrać inne zwierzęta

W domu oskarżonej w chwili interwencji przebywało jeszcze siedem innych psów, w tym szczenięta. Zdaniem inspektorek były za chude. Ale obecny na miejscu lekarz weterynarii nie znalazł podstaw do odebrania tych zwierząt. Uznał, że są w dobrym stanie.

Inspektorki jednak uważały, że psy nie powinny tam zostać. Gmina więc wszczęła postępowanie administracyjne o ich odbiór. Wydała nawet decyzje w tej sprawie, ale oskarżona odwołała się. Finalnie zwierzęta zostały u niej, a gmina postanowiła o kontrolowaniu ich stanu. Tyle, że część psów, będących przedmiotem postępowania, zniknęła. Właściciele hodowli utrzymują, że zostały oddane do adopcji.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Rolnicy zapowiadają kolejne protesty, w nowej formie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na sokolka.naszemiasto.pl Nasze Miasto